20 marca 2015

Rozdział 18

18. Marionetka

Życie. Co to w ogóle znaczy naprawdę żyć? Czy można cały czas po prostu trwać, jak potulny baranek prowadzony w końcu na rzeź? Przez cały swój żywot po prostu istnieć, bez żadnego sensu, ślepo stać w miejscu, karmiąc się minimalnymi ambicjami, na zawsze pozostawać w bezpiecznym miejscu? Czekać na śmierć? Czy można naprawdę żyć bez wolności?
Wolność. Czy w ogóle jest ktoś na tym świecie, kto wie, jak ona smakuje, co oznacza? Może i tak. Ja na pewno tego nie wiem, ale myślę, że jestem blisko. I to nie jakiejś zwykłej, powierzchownej podróbki, ale tej jedynej, prawdziwej wolności. Prawdziwego życia.
Moja historia? Jest taka jak każda inna, tylko trochę wcześniejsza.
Byłem zwykłym Aniołem. Nikim szczególnym. Mieszkałem w idealnym świecie bez zła. Wszyscy byli dobrzy, albo wylatywali z miasta na zbity dziób. Większość wolała pierwszą opcję, więc byli raczej grzeczni. Miałem przytulny domek w naszym pięknym Niebie. Może i Anioły, ale to nie znaczy, że będziemy spać na jakiś tam chmurkach. Co to, to nie. Choć nie do końca zgadza się to z powszechnymi wyobrażeniami, Niebo jest po prostu przepięknym miastem, nie jakimś tam skrawkiem chmurek z latającymi dokoła cherubinkami. Zwykłe miasto. No, może nie do końca.
Wszystkie budynki zbudowane są z białego marmuru, ozdabianego kamieniami szlachetnymi i złotem. Domy wyglądają jak wyjęte z najróżniejszych epok. Majestatyczne wille, strzeliste wierze, kamieniczki. Rozmaite kopuły, freski, kolumny, portyki. Wszystko to wbrew wyobrażeniom nie tworzy razem chaosu, a wyjątkową i niecodzienną harmonię. Budynki współgrają ze sobą, lśniąc w słońcu. Zwyczajny bruk zastępują śnieżnobiałe chmury. Liczne fontanny wypluwają z siebie kaskady płynnego złota. W donicach i na klombach rosną kwiaty o płatkach z drogocennych kruszców. A wszystko to, wraz z mieszkańcami, błyszczy i skrzy się blaskiem, od którego każdy inny niechybnie by oślepł. Właśnie tak Anioły zapewniają sobie nietykalność. Wychowane w Niebie są nieczułe na to światło.  Istnieje jeszcze jedna osobliwość miasta, a mianowicie całkowity brak srebra.
Czytałem książki, spotykałem się z przyjaciółmi, chodziłem na spacery, do teatru. Robiliśmy ze znajomymi ,,imprezy”. Oczywiście bez alkoholu i tym podobnych, ale nie znając nic innego, skąd mogliśmy wiedzieć jak te ,,imprezy” były drętwe? Szał był wtedy, kiedy udało nam dorwać wino bezalkoholowe…
Radośnie wiodłem takie puste życie, dopóki nie spotkałem jego.
Miał na imię Severin. Spotkałem go, kiedy szedłem z kolegami na przedstawienie. Radośnie rozmawialiśmy o nic nie znaczących głupotach, jak zawsze. Nagle zobaczyliśmy zbiegowisko na rynku. Zaciekawieni zaczęliśmy przepychać się przez tłum, aż znaleźliśmy na samym przedzie. Naszym oczom ukazał się on-dumny, wyprostowany z kpiącym uśmieszkiem na ustach i wyrazem najwyższego politowania w oczach. Dwóch innych mężczyzn trzymało miecze przy jego krtani. Nie potrzebnie, gdyż on nie zdradzał żadnej chęci ucieczki. Jeszcze dwóch gwardzistów eskortowało więźnia z tyłu, a cały orszak prowadził dowódca straży. Nawet najspokojniejsze miasta mają swoich stróżów.
Przez cały dzień rozmyślałem o tym Aniele. Nie potrafiłem wyrzucić go ze swoich myśli. W jego spojrzeniu była jakaś iskra pomimo, jakby się wydawało, rozpaczliwego położenia. Zupełnie jakby posiadł coś, czego mi brakowało. Ale czego?
Do tego stopnia mnie zaintrygował, że po postanowiłem go zobaczyć. I to właśnie ta decyzja zmieniła na zawsze moje życie.
Nie miałem większego problemu, aby zbliżyć się do jego celi. Strażnicy stali przed wejściem do budynku więzienia, ale okno wychodziło na tyły. Dodatkowo osłaniało mnie rozłożyste drzewo o grubym pniu. Nikt nie mógł mnie dojrzeć.  
Kraty były mniej więcej na wysokości mojej twarzy. Gdy do nich podszedłem, spojrzał na mnie ze współczuciem. Przyszły WYGNANIEC spojrzał NA MNIE ze współczuciem. Coś mi podpowiadało, iż chyba powinno być na odwrót.
-Jak masz na imię, młody?
-Jestem Eiten. A ty?
-A ja mam na imię Severin. I wiesz co, Eiten? Straszliwie ci współczuję - brzmiał tak, jakby naprawdę było mu mnie żal. Dlaczego?
-Niby czemu? To ja powinienem mówić to tobie. To twoje życie właśnie się kończy, nie moje. Gdzie znajdziesz drugi taki idealny świat? Jesteś skazany na piekło. Tam, na ziemi.
Roześmiał się, czym naprawdę mnie wkurzył. I zdziwił.
-Nic nie rozumiesz, co? Moje życie dopiero teraz się zacznie. Może kiedyś to zrozumiesz, marionetko.
Wtedy tego nie rozumiałem. Nie widziałem sensu w słowach więźnia. Ale który z nas tak naprawdę był tutaj więźniem?
Nazajutrz tam poszedłem. Oglądałem wszystko od początku do końca. Obserwowałem jak  Severin wychodzi z więzienia i razem z eskortą przechodził przez miasto do miejsca kaźni. Był to niewielki, okrągły plac. Na samym jego środku wznosiło się niewielkie podium z czarnego kamienia, ozdobione srebrem. Pierwszy raz widziałem ten plac. Było to jedyne miejsce w całym Niebie, gdzie nie było ani śladu marmurów, klejnotów, roślin, złota, zastąpione przez niespotykane nigdzie indziej srebro oraz czerń. Panował tutaj półmrok, nie pozwalając dostrzec szczegółów.
Z twarzy skazańca ani na moment nie znikł uśmieszek, kiedy wchodził po schodkach. Wyglądał raczej tak, jakbyśmy to my mieli odbywać wieczną karę.
Ciężką ciszę przerwał mocny głos Archanioła, przywódcy starszyzny. Najważniejszy z Aniołów i mistrz dzisiejszej ceremonii.
-Ty, który zgrzeszyłeś, przez wieczność żałuj za swe czyny. Splugawiony, noś po wsze czasy znaki swej winy – to mówiąc podniósł rękę. Jego złote oczy zalśniły.
Z lękiem spojrzałem na Severina. Jego śnieżnobiałe skrzydła zaczęły ciemnieć, by już po chwili stać się kruczoczarne. Sam poszkodowany spojrzał na nie przelotnie i uśmiechnął się szerzej. Najwyraźniej mu się podobały. Zresztą sam musiałem przyznać, że nie wyglądały najgorzej. Takie…majestatyczne.
-Ty, który wystąpiłeś przeciw nam, nie jesteś godzien być dłużej nam podobnym.
Tym razem białe, nienagannie ułożone włosy zostały przemienione w szkarłatne, zadziornie rozczochrane. Lśniące szaty zostały zastąpione przez ciemny, dziwny ubiór. Pierwszy raz w życiu widziałem skórzaną kurtkę i jeansy… Skazaniec krytycznym wzrokiem ocenił swój ubiór.
-Ty, który straciłeś z oczu światło, żyj odtąd w ciemnościach.
Tutaj Upadły skrzywił się i szybko zamknął oczy. Po chwili ostrożnie uchylił powieki i zamrugał. Złoto zastąpiły srebrne tęczówki ze źrenicami. W końcu zrozumiałem, dlaczego było tu tak ciemno. Po przemianie oczy były przystosowane do zwykłego świata. Choć dla Anioła było tu tak ciemno, że z trudem widział, Upadły ledwie mógł znieść blask. Gdyby nie to specjalne miejsce, niechybnie by oślepł.
- Ostatnie słowo?
-Ten koniec to dopiero początek.
- Ty, który zboczyłeś ze ścieżki dobra, nigdy więcej nie postawisz swojej stopy w Niebie. Bądź przeklęty i żałuj po wieki.
Severin popatrzył na mnie raz jeszcze i runął na plecy. Nie upadł na podium, jakby się można było spodziewać, ale przeleciał przez nie i zniknął bez śladu. Koniec, czy początek? W uszach wciąż brzmiało mi jego ostatnie zdanie, które rzucił już wpadając w otchłań. Powodzenia, marionetko…
Marionetka.
Przez kolejne dni zastanawiałem się, o co mu chodziło. Dlaczego wciąż nazywał mnie marionetką? Co mogło być takiego wspaniałego w tym innym świecie, który od zawsze był uważany za miejsce najsroższej kary?
Tak naprawdę niewiele wiedziałem o tym, jak się tam żyje. Nie interesowało mnie to, jak większość Aniołów. Mówili nam tyle, że tam jest cierpienie i zło. Głupie istoty, które walczą ze sobą i zabijają się. Ale czy to była cała prawda?
Zacząłem przesiadywać na chmurach, z których było widać świat. W Niebie przestrzeń ma się całkiem inaczej. Można dojrzeć praktycznie każde miejsce ziemi, a wszystko przesiadując sobie wygodnie na białym puchu. Z jednego miejsca mogłem obserwować setki istnień, co też robiłem. Z początku nudziło mnie to, ale moje zainteresowanie powoli rosło z każdym dniem. Sam byłem nieśmiertelny, w przeciwieństwie do tych kruchych, żałosnych stworzeń. A jednak walczyli i niekiedy oddawali życie w obronie innych. Chronili się. Cierpieli, ale i byli szczęśliwi. Nie ogarniałem, jak to jest możliwe. Byli radośniejsi ode mnie, tego, który nie musi się martwić o choroby, życie, pracę, jedzenie… Dlaczego?
Widziałem wybuch wojny. Elfy i Gatto walczących ze sobą, przelewających krew. Nie rozumiałem tego okrucieństwa. Chciałem im pomóc. Patrząc na ten ogrom zła byłem wstrząśnięty. Spytałem starszyzny, czy nie możemy czegoś zrobić. Odpowiedzieli mi, iż to nie nasza sprawa. Że powinniśmy się cieszyć spokojem i nie interweniować. Poradzą sobie sami.
Właśnie wtedy po raz pierwszy poczułem się…ograniczony. Pusty. Zamknięty. Jak ptaszek w klatce. Robiliśmy to, czego chciała starszyzna, albo byliśmy eliminowani. Jak zwierzątko w klatce. Albo marionetka.
Całe życie bez zła i cierpienia. Pod kloszem, w odosobnieniu. Ale czy to naprawdę było życie, czy po prostu istnienie...?
Czegoś mi brakowało. Tego czegoś co mieli ci w dole, którzy musieli walczyć o każdy dzień. Tego, co miał Severin. Chciałem żyć, dowiedzieć się, jak to jest. Doświadczyć tego, co im dawało takie szczęście. Poznać ich tajemnicę i wypełnić tą pustkę, z której wcześniej nie zdawałem sobie sprawy.
Decyzja dojrzewała we mnie powoli. Mimo wszystko bałem się i wahałem, wiedziałem, że nie będzie już odwrotu. Obserwowałem pogrom w Citta Reale. Widziałem Luke’a, Dianę, Castela, Drakonię, Desmonda i wielu, wielu innych. Uchodźców. Grupy uciekających, którzy nie tracili nadziei. Desperacko trzymali się życia, tego pasma cierpień. Co w nim było wyjątkowego? Musiałem się tego dowiedzieć. Za wszelką cenę.
Kiedy moje włosy zmieniły się w szkarłat, a skrzydła przybrały barwę nocy, nie bałem się. Gdy po raz pierwszy spojrzałem na świat swoimi nowymi oczami, wiedziałem, że to rzeczywiście jest dopiero początek. Może i straciłem to sztuczne światło, ale właśnie wyruszałem, aby znaleźć nowe, prawdziwe.
Kiedy wpadałem w objęcia mroku, zaśmiałem się.
-Marionetka zerwała się ze sznurków.

Przede mną otworzył się nowy, piękny świat. Złapałem w skrzydła wiatr i leciałem, rozkoszując się powietrzem i sycąc oczy widokami. Poczułem, że żyję. Nie wiedziałem, co mnie czeka. I to było świetne.

***

Komentarze, pliiiiiis... T^T
Rozdział z dedykacją dla mojego przyjaciela ;*

13 marca 2015

Rozdział 17

17. Czas na rozmowę

Suche gałęzie trzaskały wesoło w płomieniach ogniska, rozświetlając noc swoim migotliwym blaskiem. Barwne języki ognia wciąż wyrzucały w powietrze coraz to nowe iskierki. Neko starała się nie zwracać uwagi na nęcące światełka, chociaż jej kocia natura skutecznie to utrudniała. Miała wielką ochotę rzucić się w pogoń za niknącymi w oczach skierkami, złapać je, dotknąć. Tak jak kiedyś, w dzieciństwie, kiedy wieczorami łapała ogniki wyskakujące z pałacowych kominków. Przywoływały wspomnienia tych wszystkich, spokojnych wieczorów, gdy siadała przy ogniu i słuchała opowieści swojego ojca. Kochała te historie... Ale przecież teraz nie był czas na zabawę.
Czarnowłosa z trudem skupiła rozmarzony wzrok na chłopaku. Była na siebie zła, że pozwoliła porwać się tej chwili nostalgii. Nie było sensu wspominać przeszłości. Te beztroskie chwile już nie wrócą. Nigdy.
Czerwonowłosy ciekawie przyglądał się swojej towarzyszce. Była ładna, rzekłby nawet, iż urocza, ale ręka zbyt go jeszcze bolała, aby próbować. Taaa...z tą Gatto trzeba uważać...inaczej można by jeszcze rękę stracić, albo taką piękną twarz okaleczyć...a taka szkoda by była dla świata...
Gevalle przeciągnął się leniwie z cichym westchnieniem i rozprostował pokaźne, kruczoczarne skrzydła. Był spokojny, cichy wieczór. Na niebie lśniła cała masa gwiazd. Lubił te błyszczące punkty i chętnie spędziłby cały wieczór na ich obserwowaniu, jednak wiedział, iż niestety będzie mu dane zbyt długo cieszyć się tym bezruchem.A szkoda. Nie chciał niszczyć tak miłego czasu opowieściami o przeszłości i bestiach...
-No więc, kim ty właściwie jesteś?
Westchnął. Zaczęło się.
Na ustach czerwonowłosego pojawił się zadziorny uśmieszek, na co Neko z trudem opanowała chęć, by strzelić go z liścia. Najpierw informacje, przyjemność później.
-Jestem spełnieniem twoich marzeń, kotku.
-A tak dokładniej?
-Wszyscy mówią mi Eiten. Ale jeśli wolisz, możesz mówić mi Boski.
-Bosko to ja ci zaraz przyłożę. Skąd ty się tu w ogóle wziąłeś?
-Prosto z twoich snów, kiciu. 
-Coś mi się zdaje, że chyba raczej z nieba spadłeś. I przy okazji mocno zaryłeś w kamienie przy lądowaniu.
Eiten uśmiechnął się. Zadziorna, co? To nawet dobrze. Lubił dziewczyny z charakterem. Czuł, że to będzie doprawdy interesująca znajomość.A może i coś więcej...?
-No, do pewnego momentu masz rację. Bo rzeczywiście przybywam do ciebie z Nieba, skarbie.
-Nieba.
-Nieba. I to przez wielkie ,,N".
-Tego, co to na górze jest? W sensie takie z chmurkami, bielą, marmurami i tak dalej?
-Oczywiście. Pełnego Aniołów.
-Musiałeś uderzyć się bardziej niż myślałam...ktoś cię badał może?
-Coś mi się zdaje, kiciu, że nie wiesz zbyt wiele o Gevalle, prawda? No więc rozsiądź się wygodnie i wysłuchaj bajeczki. No więc wbrew wszelkim wątpliwościom i plotkom istnieje coś takiego jak Niebo. Tak jak to wcześniej trafnie opisałaś, takie z marmurami, bielą, chmurkami...i Aniołami. Ale nie jakimiś tam przerośniętymi bobasami w pieluchach, a prawdziwymi Aniołami. Właściwie to wyglądają zupełnie jak ludzie. Nawet jeśli wszyscy zatrzymali się mniej więcej w wieku dwudziestu lat. Chociaż są to tylko pozory, gdyż tam nawet małe dziecko może mieć zarówno dwanaście jak i dwieście lat. Nie ma szans, żeby się poznać... No i oczywiście chodzą w sukienkach. O przepraszam, szatach. I ogólnie żyją tam sobie, prowadzą dobre, uczciwe i radosne życie, nie mieszając się do problemów ziemi. No, chyba, że jest już naprawdę źle, czytaj ktoś zagraża ich dobrobytowi. Sielanka jak się patrzy. Ale zdarza się też, iż te Aniołki schodzą na złą drogę. Przyczyny są różne. Niektórzy buntują się przeciwko porządkowi świata, chcą reagować i pomagać, innych po prostu nudzi takie idealne życie. Niezależnie od powodu, jeśli coś przeskrobiesz, zyskujesz dożywotni zakaz wstępu do Nieba. Zostajesz naznaczony. Twoje skrzydła stają się czarne, włosy zmieniają kolor. Stajesz się Upadłym Aniołem. Gevalle. Upadli nie mają prawa do bieli i złota. Grzesznym pozostaje czerń, szkarłat, srebro. Nie zabierają ci skrzydeł, aby od razu było widać, kim jesteś. A później schodzisz na ziemię, by tam wieść swój nieszczęsny, nieśmiertelny żywot, wiecznie rozmyślając o tym, co utraciłeś. Masz żyć w upokorzeniu myśląc o swojej winie, trwać w tej świadomości i upokorzeniu, tęsknocie, bez szans na przebaczenie. Powoli zaczynasz upodabniać się do zwykłego człowieka. Nabierasz nowych cech. Widzisz różne rzeczy. Dotykają cię chwilę szczęścia i smutku, poznajesz, co to prawdziwe życie. A kiedy masz już dość, naprawdę doceniasz Niebo. Albo ostatecznie się buntujesz, to już zależy od osoby. I nawet jeśli masz już dość, chcesz po prostu umrzeć, nie masz nawet szans. Nieśmiertelność potrafi być naprawdę upierdliwa. Nawet jeśli jest ograniczona.
Eiten wpatrywał się tęsknym spojrzeniem gdzieś w jakiś odległy punkt na horyzoncie.
Neko zatkało. Nie spodziewała się, że za tym chłopakiem może kryć się tak smutna historia. Czyżby pod tą denerwującą maską podrywacza kryło się coś jeszcze?
Po chwili ciszy Gatto zdecydowała się przerwać niezręczną ciszę i zadać nurtujące ją pytanie.
-A twój powód?
-Kobiety lecą na złych gości, nie?
-...
No i czar prysł.
Na twarz czerwonowłosego wrócił zadziorny uśmieszek.
-No to może powiesz mi, o co chodziło z tymi potworami w wąwozie? Było ich tam strasznie dużo. Pierwszy raz widziałam takie osobliwe zbiorowisko.
-Nic dziwnego. Nigdy wcześniej coś takiego nie miało miejsca. Mhroczny Stefan dość długo zbierał się do...
-Przepraszam, kto?
-Mhroczny Stefan.
-KTO?! No chyba sobie ze mnie jaja robisz. Co za Mroczny Stefan znowu?!
-Nie Mroczny, tylko Mhroczny. To jest różnica.
-Ale Stefan...?
-No naprawdę się tak nie nazywa, ale nie można tak po prostu wymawiać jego imienia.
-Dlaczego?
-On to wyczuwa. I różne inne stworzenia też. To naprawdę nie jest bezpieczne tak po prostu wymawiać TO imię. Ani mądre.
-Ale jakie jest TO imię?
Eiten zawahał się, po czym powoli wyciągnął z ogniska gałąź i zaczął pisać sadzą po pobliskim kamieniu. Litery pisał powoli, niechętnie. Naprawdę wolał nie przywoływać tego imienia. Zazwyczaj kiedy to robił, działy się nieprzyjemne rzeczy. Ten mężczyzna go przerażał. Był potężny. Bezwzględny. I straszny. Co prawda Gevalle nie był pewny, czy naprawdę potrafi wyczuć, czy ktoś wymawia jego imię, ale na pewno wyczulił na nie swoje wywerny.
Czarnowłosa z zaciekawieniem wpatrywała się w pojawiające się powoli litery. Imię tego wielce przerażającego człowieka brzmiało...
-Castel...?
-Ciiiiii!!! Mówiłem, że nie wolno!
-Ale...
-Nie!
-Noooo dobraaaa...
-No więc, jak już mówiłem, Mhroczny Stefan dość długo zbierał się do realizacji ostatniej fazy swojego planu. Ale teraz najwyraźniej postanowił w końcu przystąpić do jego realizacji.
-Jaki znowu plan?
-On chce unicestwić Svettanti.

***

W obozie trwała bardzo napięta atmosfera. Niedomówienia krążyły w powietrzu, ciążąc wszystkim na sercach i nastrojach. Blake w roztargnieniu gładził łapką swoją nową, czarną obróżkę. Luke'a coś widocznie wyprowadziło z równowagi, choć starał się tego nie pokazywać. Obaj byli widocznie źli i unikali się nawzajem. Czyżby się pokłócili? Kitsune nie była pewna, co zdarzyło się pomiędzy chłopakami, ale wolała nie pytać. Jeśli będą chcieli, powiedzą jej sami, wystarczy poczekać. A jeśli nie, to trudno. Jednak może lepiej na chwilę odwrócić ich uwagę od siebie?
-Hej, kotku, może poćwiczymy?
-Chętnie. Znudziło mi się, miau, bycie kotkiem.
-Pokazać ci jeszcze raz?
-Nie, na razie nie. Spróbuję tak. Teraz powinno się udać.
-Skoro tak twierdzisz...
Bielutki kotek podniósł się na łapki i odszedł kawałeczek od ogniska. Przeciągnął się prężąc małe ciałko i zamknął błękitne oczęta. Blake skupił całą swoją uwagę. Za radą Rosso wyobraził sobie, iż udaje mu się przybrać właściwą postać. Że te puszyste łapki zmieniają się w normalne, ludzkie ręce i nogi, sylwetka prostuje się.
Ku zdziwieniu lisiczki, oraz obserwującego z daleka blondyna, kociaka otoczyła mocna, biała poświata. Była o wile silniejsza niż dotychczas, gdzieniegdzie poprzetykana czarnymi promieniami. Blask nie raził, ale sprawiał, iż można było dojrzeć jedynie zarysy zwierzaka. Choć teraz już nie do końca.
Zaniepokojony Luke spoglądał na Kitsune.
-To tak ma być...?
-A czy ja ci wyglądam na zoologa?!
Nawet Shiro w napięciu obserwował i cicho powarkiwał na łunę.
-Emmmm...Blake? Wszystko w porządku? Blake?!
W świetlistym kokonie coś się zaczęło dziać. Rozmazany, mały kształt wewnątrz zaczął powoli rosnąć, prostować się. Po chwili przypominał już sylwetkę nastolatka. Kiedy światło w końcu zbladło, oczom rudowłosej i blondyna ukazał się chłopak. Miał biały, rozczochrany już trochę warkocz i prostą grzywkę, lekko przysłaniającą błękitne oczy. Czerwony płaszcz z kapturem i czarne ciuchy wróciły już na swoje miejsce.
Ręce błyskawicznie powędrowały do głowy i obmacały dokładnie głowę. Gdy nie natrafiły na miękkie uszka, z ust nastolatka wyrwało się ciche westchnienie ulgi. Po obadaniu pośpiesznie swojego tyłu, chłopak odsłonił w uśmiechu ostre, białe kiełki. Kiedy palce nie znalazły niczego na szyi, w oczach białowłosego było widać niepewność. Po chwili jednak w blasku słońca coś błysnęło na jego nadgarstku i od razu się uspokoił. Nowa obróżka od Castela stała się teraz gustowną bransoletką. Był z tego powodu bardzo zadowolony. Nie miał raczej ochoty paradować w obroży, chociaż ją polubił. Była nie tylko ładna. Wszystko wskazywało na to, że to dzięki niej w końcu mu się udało. Czarnowłosy mówił prawdę.
Kitsune z podziwem patrzyła na Blake'a, po raz pierwszy oglądając go w pierwotnej postaci. Nie dość, że to zrobił, to nawet uniknął uszek, ogona, sierści i innych ,,wpadek". A to wcale nie takie proste...chociaż śmieszne...
Tylko Luke nie wyglądał na zadowolonego. Z wrogością spoglądał na kamienie zdobiące przegub syna. Bez wątpienia, to im zawdzięczał sukces. Ale jaki Castel mógł mieć w tym cel? No oczywiście oprócz przekonania do siebie chłopaka. Co on knuł?
-No gratuluję, nie spodziewałam się, przyznaję. Nieźle ci poszło, młody.
Ale Blake nie zwracał na nią uwagi. Gdy upewnił się już, iż wszystkie części ma na miejscu i w odpowiedniej formie, spojrzał poważnie na ojca. W końcu mógł spojrzeć na innych zwyczajnie. Najwyższy czas na rozmowę.
-Chyba musimy coś sobie wyjaśnić. Teraz.
-Tak, tak, tak...
Blondyn westchnął. Zaczęło się.
***

Kolejny rozdzialik, o ile ktoś tu jeszcze wbija. Trochę krótko, ale zgodnie z życzeniem, rozwijamy postać Eitena. ;D No i odpuściłam Blake'owi uszka... Do zobaczenia za tydzień ;*

6 marca 2015

Rozdział 16

16. Nowe znajomości. Nowe możliwości. Nowi wrogowie?


Dziewczyna wpatrywała się w swojego towarzysza. Chłopak patrzył na nią spode łba, z wyrzutem bandażując rozcięte przez nią ramię. Siedział cicho i w pewnej odległości od niej. Na razie. Była jednak ciekawa, jak długo wytrzyma... Kociooka czuła się naprawdę rozdarta. Z jednej strony miała ochotę po prostu jak najszybciej go zamordować, ale z drugiej... dobrze by było go najpierw po torturować...

Jakiś czas wcześniej...

Neko ostrożnie podążała przed siebie wąską ścieżką, za której licznymi zakrętami zniknął wcześniej nieznajomy. Wycofał się tak szybko, iż kotka nie zdążyła nawet go zobaczyć. Chciał jej uciec, czy po prostu mu się śpieszyło? Swoją drogą...ten chłopak, jak wywnioskowała z głosu,  musi mieć naprawdę stalowe nerwy. Sama ledwie powstrzymywała się, żeby nie zadrżeć ze strachu, a on do tego trzymał ją, no i nawet nie drgnął, gdy oberwał tym kamieniem...a to przecież naprawdę musiało boleć...
Kotka wbrew własnej woli wróciła myślami do chwili, gdy ujrzała wysokiego mężczyznę. Bardzo niepokojąco kogoś jej przypominał. Latające obiekty, płaszcz powiewający mimo braku wiatru. Była nawet gotowa założyć się o cokolwiek, iż nieznajomy miał niebieskie oczy. Jeszcze tylko przefarbować płaszcz z czerni na szkarłat, wybielić włosy i wypisz wymaluj starsza wersja Blake'a. Czy to podobieństwo wynikało jedynie z przynależności do jednej rasy , czy może kryło w sobie coś więcej? Dziewczyna nie była pewna, czy chce to wiedzieć. Ale jeśli ten mężczyzna także był Arią, to czy to znaczy, że Svettanti jest bezpieczne? Swoich raczej nie zaatakuje. Czyli przynajmniej białowłosy jest bezpieczny. Ale skoro ta potworna armia nie jest przeznaczona do zniszczenia latającego miasta, to do czego? Czyżby odwet na elfach? A może...
Citta Reale. Rodzice. Nero. A raczej księżniczka Drakia. Co będzie z nimi jeśli te stwory wpadną za mury?
Czerwonooka potrząsnęła główką odpędzając od siebie czarne myśli. Ostatnio zdecydowanie zbyt często martwiła się o innych, zbyt mało czasu poświęcając na myślenie o własnych sprawach. Było to dziwną zmianą, zważywszy fakt, iż parę ostatnich lat myślała jedynie o swojej osobie. Rany, co ten Blake z nią zrobił?
Za jednym z kolejnych zakrętów kotka zatrzymała się na chwilę, ale szybko ruszyła dalej. Skały praktycznie uniemożliwiające wcześniej zboczenie z drogi zniknęły, wraz z samą ścieżką. Ich miejsce zajęła dość szeroka polana przecięta przez kryształowy strumyczek i rozciągający się za nią las. Kierunek wędrówki dalej był nieco ograniczany przez wznoszące się po obu stronach skały, teraz jednak ich szare powierzchnie wznosiły się dość daleko. Dziewczynie nie udało się jeszcze zejść z góry na którą się wdrapała i gdzie miała swój punkt obserwacyjny, ale była na jak najlepszej drodze ku temu. 
Neko starała się udawać zwykłego, czarnego kotka i nie zwracać uwagi na chłopaka opierającego się o drzewo. Nieznajomy z uporem wbijał w nią spojrzenie spod rzęs opatrzone dziwnym uśmiechem. Nieskutecznie, choć z uporem wartym lepszej sprawy starał się zachować pozory, iż całą jego uwagę pochłania oglądanie własnych paznokci. Kotka oczywiście postanowiła się nie odwracać. Kiedy dziewczyna minęła już chłopaka, ten zaczął jednak tracić powierzchowny spokój. Najwyraźniej bardzo zależało mu na uwadze, gdyż w tym momencie postanowił sugestywnie chrząknąć. Spotkawszy się z całkowitą ignorancją ponowił swoje zabiegi. W końcu dał sobie jednak spokój i najzwyczajniej w świecie podniósł zwierzątko. Kotka, czując jak jej łapki odrywają się od ziemi miauknęła w proteście i próbowała podrapać oprawcę. Mimo sytuacji postanowiła w dalszym ciągu udawać zwykłą. Może się nie domyśli. W końcu nieznajomy nawet sprawiał wrażenie idioty...
Wykorzystała zaistniałą sytuację, by przyjrzeć się chłopakowi. Miał czerwone, błyszczące włosy i srebrne oczy. Był wysoki, szczupły. Z pleców wyrastała mu para czarnych, pierzastych skrzydeł. Gevalle. Upadły anioł. Był nawet przystojny i sprawiał wrażenie, iż doskonale o tym wie. Wróć. Nie tyle wie, co jest o tym głęboko przekonany.
-Nie bądź taka nieśmiała kiciu.
-Miau.
-Nie udawaj ślicznotko, wiem, że taka zwykła to ty nie jesteś.
-Miau?
-Ech. No dobra szczęściaro. Skoro tak to inaczej pogadamy.
Podniósł ją do poziomu swoich oczu i przytrzymując przezornie łapki (nie chciał ryzykować okaleczenia tak pięknej twarzy) pocałował w mały, czarny pyszczek. Czerwone oczka otworzyły się szeroko w geście zdziwieniu.
Wszystko stało się szybko. W srebrnych oczach zawitało samozadowolenie, gdy przed nim stanęła czarnowłosa Gatto w swej pełnej postaci. Neko w mgnieniu oka odsunęła się, nie zapominając o wcześniejszym zaatakowaniu chłopaka. Prawdopodobnie skończyłoby się niechybną śmiercią, lub przynajmniej poważnym uszkodzeniem ciała, lecz nieznajomy wykazał się wspaniałym refleksem. Zasłonił się ręką na czas, dzięki czemu uszedł z zaledwie porozcinaną ręką. 
-Zabiję...
-No i czemu robisz taką drakę o jednego całusa? Nawet sobie sprawy nie zdajesz, ile inne by dały, aby być na twoim miejscu...
-Zamorduję...
Chłopak jedynie się uśmiechnął, gdy kilkocentymetrowe pazury dotknęły jego szyi.
-A może masz ochotę na jeszcze, co?
Pierwsza kropelka krwi...
-Daj mi jeden dobry powód, czemu miałabym cie teraz nie zabić.
-Przecie taką twarz i takie ciało zmarnować to grzech jest!
-Jeśli to jedyny sprzeciw, to chyba zaryzykuję.
Druga kropelka krwi...
-No nie bądź taka sztywna. Wtedy nie dowiesz się, kto to był i czego chce...
Teraz po szyi spływała już cała ciepła stróżka. Jak zauważyła Neko, była czarna. Ciekawe.
-Gadaj.
-A może pogadamy przy kolacji? Ej ej ej! Dobra, wszystko powiem, ale daj chociaż rękę opatrzyć! Boli mnie...
Dziewczyna puściła chłopaka, usiadła na trawie nad strumykiem i oparła się o drzewo. Stamtąd bacznie obserwowała jego poczynania, groźnie sycząc, gdy tylko postanowił podejść zbyt blisko. Był nieobliczalny i szybki. A ona nie miała ochoty na inne niespodzianki. Miała ochotę zabijać. A może najpierw po torturować?

***

Luke nawet się nie spodziewał, że tak trudno znaleźć w lesie jednego, małego kotka. A jednak, szukał malucha już od dłuższego czasu. Nie obwiniał go o to, że uciekł. Sam na jego miejscu pewnie zrobiłby dokładnie to samo. Przytłoczony przez wiadomości, wydarzenia, emocje... może nie było to najmądrzejsze, ale zrozumiałe. Tylko co jeśli coś mu się stanie? Rozszarpie go jakieś zwierzę, albo...
Nie, nie, nie! nic mu nie będzie. Na pewno.
Blondyn bił się z myślami, pochłonięty zmartwieniami. Nie chciał po raz drugi tracić jedynego dziecka. Wiedział, że pewnie by tego nie przeżył.
I wtedy go usłyszał. Ten głos, który czasami nadal prześladował go w snach. Znów poczuł to znajome uczucie, a jego ciało przebiegł dreszcz strachu. Stanął jak wryty, by po chwili podjąć decyzję i zrobić pierwszy, chwiejny krok. kolejny. Po chwili już biegł. Miał zdecydowanie złe przeczucie. Jeśli ON znajdzie Blake'a pierwszy i coś mu zrobi...albo, co gorsza, coś mu nagada...
Nie! Trzeba się pośpieszyć.
Luke wypadł spomiędzy drzew na niewielką, ocienioną drzewami polankę. Na trawie stał ON.

***

Blake czul się okropnie. nie chciał patrzeć ojcu w oczy, nie mógł też pozwolić na to, aby w takim stanie widziała go Kitsune. To wszystko to było dla niego po prostu za dużo. Po raz pierwszy poczuł się naprawdę niechciany. Miał ochotę odejść jak najdalej, gdzieś, gdzie nikt nigdy go nie znajdzie. Niechciany, oszukany, wyrzutek, kłopot. Czy właśnie tak czuła się Neko? Czy to właśnie dlatego nie chciała wrócić do domu?
Zanim zdążył zareagować, w jego myślach zawitał obraz czarnowłosej Gatto. Kiedy dowiedział się prawdy nawet nie usiłował jej zrozumieć. Zranił ją. Gdzie teraz była? Pewnie wiodła szczęśliwe i wygodne życie na zamku z troskliwymi rodzicami. Może o nim myślała? Nie. Pewnie nie. Nie po tym jak się zachował.
Zamyślony kotek wpadł na coś i cicho miauknął upadając na tyłek. 
-Co do miau...
Potarł łapką bolący pyszczek i spojrzał w górę.
Nie wszedł w drzewo, jak wcześniej mu się wydawało, ale w jakiegoś mężczyznę. Z początku zdezorientowany Blake cofnął się, przekonany, iż wpadł na Luke'a. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył czarne włosy. 
Nieznajomy kucnął i pogłaskał malucha. Ten chciał się odsunąć, ale mężczyzna tak przyjaźnie się do niego uśmiechał...miał takie same, niebieskie oczy, które zdawały się wiedzieć o nim wszystko, widzieć każdy jego ruch, a nawet myśl.
-Co ty tutaj robisz? Coś mogło ci się stać.
W jego głosie brzmiała autentyczna troska. Martwił się...o niego?
-Co u ciebie, Blake?
Zaraz, zaraz. Blake? Skąd ten nieznajomy, którego widział pierwszy raz w życiu, znał jego imię? Może i wydawał się trochę znajomy, ale jednak...
-Miau?
-Przy mnie nie musisz udawać. 
-Kim jesteś...?
-Nie wiesz? Jestem...
-Castel.
Mężczyzna przerwał na chwilę i wykrzywił się w pogardliwym uśmieszku. Zmierzył blondyna kpiącym spojrzeniem. Był świadom, że ojciec Blake'a na pewno wyczuje jego obecność, ale mimo wszystko miał nadzieję, że potrwa to trochę dłużej. Jak zwykle, miał okropne wyczucie czasu. 
-Luke. Jak zawsze, psujesz wszystko czego się dotkniesz. Nic się nie zmieniłeś. Choć nie powiem, syna masz dobrego. Nawet jeśli nie potrafisz o niego zadbać.
-Ty akurat nie powinieneś się wypowiadać na ten temat.
-A jednak, to od ciebie uciekł.
Zdezorientowany kociak obserwował te dziwne zmagania. Jego spojrzenie wędrowało od czarnowłosego do blondyna, zauważając wiele różnic, ale i pewne podobieństwa. Rysy twarzy starszego były ostre, podkreślane jeszcze przez kpiący uśmieszek, nadający im jeszcze bardziej drapieżny wyraz. Gdzieniegdzie na twarzy przebyte lata odznaczały się nielicznymi zmarszczkami. Spoglądał prosto w oczy, pesząc i odbierając pewność siebie. Błękit jego oczu zdawał się przewiercać na wskroś, widzieć każdy szczegół, każdą myśl, sekret. A im bardziej próbowało się uciec, tym wyraźniej czuło się ten wszystkowidzący wzrok. Patrząc na niego od razu wiedziało się, iż z tym mężczyzną nie ma żartów. On tu rządził. I w przeciwieństwie do swojej biednej ofiary, on nie wiedział, co to strach.
Natomiast Luke, mimo identycznych wprost rysów, zazwyczaj sprawiał całkowicie inne wrażenie. W przeciwieństwie do Castela, twarz blondyna przyozdabiała nie kpina i wyższość, a ciepły uśmiech, który dodawał mu łagodności. Przedwczesne zmarszczki na jego twarzy wynikały nie ze starości, lecz po prostu z przeżytych nieszczęść i ciągłych trosk. Teraz jednak Blake nie widział już znajomego uśmiechu. Uświadomił sobie, jak bardzo jego ojciec zareagował na obecność tego szczególnego człowieka. Był spięty, zdeterminowany. Z rozluźnienia nie zostało nic, a zdenerwowanie nadało jego rysom groźniejszy wygląd. Wesołe iskierki znikły ze spojrzenia, zastąpione przez zdecydowanie. Mieli takie same, niebieskie oczy. Tak bardzo podobne, a jednak inne.
Co mogło w wydarzyć się pomiędzy tymi dwoma?
Castel kucnął i delikatnie położył kociaka na ziemi, głaszcząc go po łebku. W stosunku do niego był miły, nawet czuły. Dlaczego?
-Jesteś teraz taki mały i kruchy... Ale jestem pewny, że szybko opanujesz zmianę, to powinno trochę ci pomóc. Gdyby coś ci groziło, możesz na mnie liczyć. Pomogę ci. Jeśli tylko zechcesz, dam ci dom. Bezpieczeństwo. Moc. Wszystko to, czego on nie potrafi ci dać. Wystarczy mnie wezwać, a zjawię się.
To mówiąc czarnowłosy wyciągnął z kieszeni swojego płaszcza małą, czarną obróżkę ze srebrnym zapięciem. Była zrobiona z miłej w dotyku i wytrzymałej skóry, bardzo starannie wykonana. Pośrodku tkwił pasek dyskretnie wprawionych, czarnych kamieni. Wszystkie pięknie błyszczały i sprawiały wrażenie, jakby w środku wciąż pulsowała i kłębiła się ciemna mgła, co sprawiało, że trudno było oderwać wzrok. Obróżka przyciągała, hipnotyzowała...
-Co ty znowu kombinujesz, Castel?! Odsuń się Blake!
Zaskoczony Blake prawie nie zwracał uwagi na wzburzonego i zaniepokojonego ojca. Nie zareagował też, kiedy ozdoba znalazła się pod jego pyszczkiem. To było dziwne uczucie, mieć na szyi obrożę, nie umiał jednak sprzeciwić się temu dziwnemu mężczyźnie, który w dodatku był dla niego taki miły i życzliwy. Skóra była wąska, miękka i lekka, nie krępowała ruchów. Dotknął jej łapką i spojrzał na Castela.
Luke patrzył na wszystko z odległości, na którą pozwalał mu wiatr, bez żadnej możliwości wtrącenia się, uprzedzenia syna. Teraz był naprawdę wściekły. Choć kotek tego nie zauważył, czarnowłosy utworzył przed blondynem ścianę nie do przebycia. Zmusił go do oglądania własnego scenariusza.
-Co to...?
-Pomoże ci. Ochroni. Nie zaatakuje cie już żadna wywerna. I da mi znać, jeśli będziesz chciał mnie spotkać.
-Emmmm...dziękuję?
-Nie ma za co, Blake. W końcu jesteśmy rodziną. Powinniśmy o siebie dbać, prawda?
Zaraz, zaraz. Rodziną...?
Luke zamarł, na chwilę zaprzestając złorzeczeń pod adresem czarnowłosego. Zbladł. Z niepokojem spoglądał na białego kotka. Naprawdę planował mu wszystko opowiedzieć, ale jakoś wciąż nie było okazji. A teraz  miał ochotę zamordować Castela, który tak bezbłędnie wyczuł moment. Chłopak i tak był już mocno zdezorientowany i rozchwiany, a teraz mógł pomyśleć i zrobić dosłownie wszystko...
Castel z zadowoleniem oceniał swoje dzieło i zamęt, jaki musiał wywołać w umyśle białowłosego. Teraz na pewno wszystko pójdzie już z górki. Przyjdzie do niego, prędzej, czy później. A jego głupi syn nic już nie będzie mógł na to poradzić. Znowu wygrał. A ostateczny triumf jest już bliski.
Blake nie dostrzegał niczego. Nie wiedział, co dzieje się wokół niego. Najróżniejsze myśli, pytania, domysły z oszałamiającą prędkością galopowały, mieszały się, przenikały i zlewały ze sobą, tworząc nieokiełznany chaos. Olbrzymi mętlik w jego głowie przysłonił sobą wszystko, by zaraz potem po prostu zniknąć, pozostawiając po sobie jedynie pustkę. W głowie skołowanego chłopaka pozostało jedynie jedno natrętne zdanie, które nie chciało zniknąć. Nie dając mu spokoju odbijało się echem i brzmiało, powracało, nie pozwalając zapomnieć, zmuszając do dopatrywania się w nim sensu, którego tam przecież nie było.
Jesteśmy rodziną.
Rodziną.

***

Nowy rozdział, udany mam nadzieję, ale bez komentarzy trudno trochę określić... Kolejny dodam jak tylko napiszę, postaram się w ciągu tygodnia. No to kto lubi Castela? A może ktoś polubił naszego upadłego aniołka? :D
PS: A może niech będzie po prostu JA, co? I tak poznam, kto...

27 lutego 2015

Rozdział 15

15. Niechciany wyjątek?

-Że co?! Zabiję!!!
Blake był przerażony, Skulił się jeszcze bardziej. Czuł się wyjątkowo nieswojo w roli małego, bezbronnego kotka. Choć wiedział, że to przez jego formę, mimo wszystko Luke był teraz ogromny, co bardzo peszyło i dezorientowało chłopaka. Teraz dodatkowo przerażał go widok ojca. Sprawiał on, iż miał ochotę zwinąć się w kłębek, ukryć. Jeszcze nigdy nie widział taty w takim stanie.
Blondyn był wściekły. Już dawno nie stracił nad sobą panowania, ale to, co usłyszał, przechodziło wszelkie pojęcie. Przestało już nawet docierać do niego, co się dzieje. Nie zauważył, że powietrze jak zwykle zareagowało na gwałtowne emocje, podnosząc już dość duże kamienie i gałęzie drzew. Nie panował nad otoczeniem, uczuciami, sobą. Był definitywnie i bezsprzecznie wściekły. 
Syn właśnie opowiedział mu o swojej ,,misji''. Sądził, iż jest ważny, wyjątkowy, niesie nadzieję. Myślał tak przez wszystkie te lata tułaczki, nie znając, nie rozumiejąc prawdy. Nie miał pojęcia o rzeczywistych zamiarach rady miasta. Ale Luke od razu zrozumiał. I pomyśleć, że odważyli się, i to tak perfidnie, pozbyć JEGO syna! Po tym wszystkim, co zrobił! Tego im na pewno nie daruje.
Blake nadal się kulił, coraz bardziej wystraszony. Schował główkę pod łapkami i zakrył uszka.
W tym momencie spośród drzew wyłonili się Kitsune i Shiro. Lisiczka ogarnęła wzrokiem sytuację. Spłoszony kociak, blondyn z krwiożerczym wyrazem twarzy i chęcią mordu w oczach, latające kamienie. Oj. 
Nie miała pojęcia, co go tak wytrąciło z równowagi, ale musiała zakończyć ten szał zanim coś niechcący zgniecie malucha, albo uderzy ją lub wilka. Albo zanim Luke zniszczy wszystkie drzewa w obrębie kilometra, co na pewno skutecznie utrudniłoby im ukrywanie się. Lepiej nie sprawdzać, co będzie pierwsze. Bez względu na wszystko, należało jak najszybciej działać.
-Luke!
Mężczyzna dalej nie reagował. Jeden z większych głazów śmignął tuż obok białego kotka. Rosso zwinnie unikając pocisków dotarła do towarzysza i mocno nim potrząsnęła, przekrzykując przy okazji silny wiatr, który z coraz większą siłą targał jej ubranie.
-Ogarnij się idioto! Zabijesz go!!!
Tak jak się spodziewała, to podziałało jak kubeł zimnej wody. Momentalnie wszystko się uspokoiło. Blondyn zdezorientowanym wzrokiem powiódł po pobojowisku. Zamarł, gdy jego spojrzenie zatrzymało się na malutkim, wystraszonym kotku, który kulił się pod pieńkiem. Zrozumiał, że przecież Blake nie ma pojęcia, co się dzieje, o co tak się wściekł. Pewnie myślał, że coś źle zrobił i to wszystko jego wina.
Niebieskooki powoli podszedł do syna. Bardzo uważał, aby nie przestraszyć go jeszcze bardziej gwałtownym ruchem. Delikatnie objął trzeszczącego się kotka i mocno przytulił, głaszcząc po łebku.
-Przepraszam, że tak cie przestraszyłem. Powinienem bardziej nad sobą panować.
-Zdenerwowałem cię? Przepraszam, ja...nie chciałem...
-Nie jestem zły na ciebie. Nie zrobiłeś nic złego.
-Ale...
-Nie martw się już. Przepraszam.
Maluch nie rozumiał, ale nie chciał już w to wnikać. Tato się uspokoił, to na razie mu wystarczyło. Odzyskał go, a on nie był na niego zły, chociaż chłopak opuścił bezpieczne miasto. To mu odpowiadało. Chciał się jeszcze trochę połudzić, iż wszystko w końcu jest dobrze i jakoś się ułoży. Że nie jest już sam.
Kitsune patrzyła na tę parę z nostalgicznym uśmiechem. Blake i Luke wyglądali naprawdę uroczo. Ten kotek dał jej przyjacielowi tyle szczęścia w tak krótkim czasie. Już dawno nie widziała u niego takiej radości jak wtedy, kiedy ku swojemu ogromnemu zdziwieniu zorientował się, kogo znalazł. Nawet, jeśli martwił się o swojego syna, starał się teraz o tym nie myśleć. Najważniejsze, że był cały i zdrowy. No, prawie...
Rosso przytuliła swojego Shiro. Teraz i ona, i Luke ponownie odzyskali to, co w ich życiu było najważniejsze. Znów mieli rodzinę. mieli po co i dla kogo żyć. Mieli kogoś, kogo chcieli chronić.

***

-Nie starasz się.
-Naprawdę sądzisz, miau, że chcę do końca życia, miau, zostać kotem?!
-Spróbuj jeszcze raz.
-A myślisz, że co ja, miau, robię?!
Rosso powoli traciła już nadzieję, iż Blake w końcu przybierze swoją ludzką postać. Ćwiczyli i próbowali już drugi dzień. Jak na razie bez żadnych widocznych rezultatów. Dwa dni i dalej nic. 
Nie miała pojęcia, co mu tak przeszkadza. Dla niej zmiana postaci była czymś naturalnym, jak oddychanie czy spanie. Nie potrafiła pojąć, jak można czegoś takiego nie potrafić.
Dla niebieskookiego z kolei samo bycie kotem było czymś niezwykłym. Nie do końca rozumiał, co się w ogóle stało. Spadał, a potem obudził się jako futrzak. Jakiś instynkt, podświadomość, bo gdyby spadł jako człowiek, pewnie już by nie żył. Niestety, ten instynkt najwyraźniej postanowił się wyłączyć, uniemożliwiając mu powrót do swojej pierwotnej postaci.
Mimo wszystko kotek nie poddawał się. Zamknął oczy i po raz kolejny skupił się, usiłując zmienić postać. Za radą lisiczki usiłował wyobrazić sobie, iż jego ręce i nogi wydłużają się, a sylwetka prostuje i rośnie. Już, już prawie...
Zwierzątko otoczyło się białym światłem, przysłaniającym sylwetkę. W Kitsune wstąpiła głupia, szalona i irracjonalna nadzieja, iż może tym razem będzie inaczej, i wbrew wszelkim przesłankom, w końcu się uda. Trwało to jakieś pięć sekund, póki rozproszone i gasnące światło nie przekłuło na dobre jej nadziei niczym bańka mydlana. 
-Co jest z tobą nie tak do cholery?!
-Ja się kotem, miau, nie urodziłem!
-A ja od początku mówiłam, że to wyjątkowo durny pomysł. Ale mnie to nikt nie słucha. Bo po co. To się po prostu potrafi i już!
-Jeżeli takim się jest od zawsze, miau, to może i tak! Ale ja jestem do cholery, miau, Arią! Nie kotem!
-Czyżby?
W tym momencie do rozmowy włączył się rozbawiony blondyn, który już od jakiegoś czasu oglądał ich kłótnię. 
-Dobrze, dobrze, spokój! Na pewno w końcu mu się uda, ale nie obwiniaj go, Rosso. On się stara. Już niedługo na pewno to opanuje, jest naprawdę zdolny. A teraz chodźcie, zrobiłem coś do jedzenia.
Luke naprawdę świetnie gotował. Trochę mięsa, ziół i roślin, owoców, a potrafił dosłownie wyczarować z nich przepyszną potrawkę. Zwłaszcza teraz, kiedy wciąż był taki szczęśliwy po odnalezieniu syna. Nie powiedział mu, co go tak zezłościło, ale na razie sam odsunął to od siebie, ciesząc się każdą chwilą. Myślał też intensywnie o tym, czym aktualnie jest Blake. Mieszańcem, to pewne. Jednak ile odziedziczył po nim, a ile po Dianie? Na ile go stać, jaką ma moc? Jak to na niego wpłynie?
Mieszaniec był czymś rzadkim, wyjątkowym. Każdy rozwijał się indywidualnie, inaczej. Ktoś taki mógł urodzić się jeśli jego rodzice pochodzili z różnych ras. Zazwyczaj dziecko rodziło się ,,zwykłe'', dziedzicząc zdolności jednego z rodziców. Dotychczas myślał, jest właśnie takim ,,zwykłym'' Arią. Władał wiatrem, miał charakterystyczne, błękitne oczy. Problem jednak polegał na tym, iż z Mieszańcami bywało różnie. Budzili w sobie różne cechy, moce, zmieniali wygląd, losowo łącząc w sobie różne cechy obu rodziców, a czasem nawet i ras przodków. Wiek czy płeć nie stanowiły żadnych ograniczeń. Rzeczywiście Blake szybko opanował powietrze, miał też niezwykły instynkt spotykany u kobiet Gatto, ale Luke i tak o tym nie myślał. Nie sądził, że jego syn jest aż tak wyjątkowy.
Chłopak miał szansę połączyć w sobie cechy dwóch potężnych ras. Chyba powoli zaczął zdawać sobie z tego sprawę, choć nadal nie potrafił nad tym zapanować. Ale jak tu powiedzieć mu całą prawdę?
-Emmmm...Blake? Możemy chwilę porozmawiać?

***

-Ale jak to...chcieli, miau, się mnie pozbyć...?
Luke w tym momencie maił ochotę uciec. Oddałby wszystko, aby uciec od tych błękitnych oczu. Wolałby walczyć ze stadem wywern, niż niszczyć złudzenia syna. Blake był taki ufny i naiwny. Niewinny. Blondynowi było trudno niszczyć tą wiarę w ludzi.
Teraz mały kotek wpatrywał się z niedowierzaniem i desperacją w swojego ojca. Jak to? Jak on mógł stanowić zagrożenie dla kogokolwiek? Przyciągać niebezpieczeństwo? Czyli jego matka... zginęła przez niego? To on wtedy sprowadził atak na miasto? Cała jego wielka misja...to był jedynie zwykły pretekst, aby się go pozbyć? Nesa go...okłamała? Czy na tym świecie była choć jedna osoba, która go nie okłamywała, nie ukrywała przed nim prawdy?!
W tej chwili Blake sam nie był pewny, co czuje. Złość. Żal. Smutek. Ból. Był zagubiony. Czuł, jak cały jego świat, z takim trudem podniesiony z gruzów, znów rozlatuje się na kawałki, obraca w pierzynę. Świat zbudowany na kłamstwie i fałszu. Czy cokolwiek z tego, co wiedział w ogóle było prawdą? Czy ktokolwiek był z nim szczery?
-Tak mi przykro, Blake...
-Mi też.
Maluch podniósł się na łapki i ruszył w stronę drzew. Nie miał pojęcia dokąd pójdzie, ile w tym stanie da radę przeżyć samotnie. Ale na pewno nie miał zamiaru znów być dla kogoś ciężarem, niewygodnym balastem. Nie sprowadzi więcej kłopotów. Nie będzie nikogo narażał, nie będzie się narzucał. Zostanie sam.
Luke zerwał się na równe nogi.
-Dokąd idziesz?!
-Odchodzę, zanim znów sprowadzę kłopoty. Zanim zaczniesz kłamać, oszukasz mnie, albo coś zataisz. Odejdę sam, nim znowu ktoś mnie wygoni.
-Blake...

***

Neko w swojej mniejszej postaci leżała pomiędzy głazami, nie mając pewności, co też powinna zrobić. Tkwiła tu już od dobrych paru godzin, ale nadal nie zdecydowała, czy powinna zrobić krok w przód, czy w tył. Z niepokojem obserwowała widok roztaczający się u podnóża zbocza, na którym się znajdowała. A naprawdę było na co popatrzeć.
Wąwóz otoczony był wysokimi, stromymi urwiskami. Z jednego krańca doliny nie zostało praktycznie nic. Już kiedyś zostało zawalone przez skały zsuwające się ze stoków, z jednej strony całkowicie zamykając wąwóz. Jedynego wejścia i zarazem wyjścia z wąwozu strzegły dwa człekopodobne stworzenia. Miały one jelenie poroża, wyrastające tuż nad uszami. Czarne, pozbawione źrenic oczy, pozbawiały ludzkie rysy twarzy ciepła i wrażenia człowieczeństwa. Długie, czerwone włosy sięgały im do kostek. A właściwie do kopyt, gdyż od pasa w dół były czarnymi kozami. Z pleców wyrastały jej kościane skrzydła, które przerażały swoją bielą. Długie, szponiaste łapska nie zachęcały do zawarcia bliższej znajomości. Oba potwory różniły się od siebie jedynie kolorami postrzępionych tunik. Jedna z nich miała kolor brązowy, druga zgniłozielony. Neko z wielkim trudem przypomniała sobie nazwę dawno zapomnianej rasy. Cervo. Powszechnie uważano, iż już wyginęli. Więc skąd wzięli się tutaj?
Sama dolinka wypełniona była bestiami. Dziewczynie niedobrze się robiło, gdy patrzyła na takie skupisko Cervo i wywern, oraz wielu innych potworów, które widziała zaledwie parę razy, lub nawet nigdy w życiu. Pazury, kły, skrzydła, rogi. Czerń, biel, szkarłat, brąz, szarość. 
Na samym środku tego morza barw, niczym wyspa wyłaniał się duży namiot. Oczywiście czarny. A jakże by inaczej. Wykonany z ciemnego płótna, musiał być magiczny. Jak inaczej wytłumaczyć, że skutecznie opierał się pazurom i kłom tego dziwnego zbiorowiska?
Neko już jakiś czas temu zorientowała się, iż musi to być coś w rodzaju centrum dowodzenia lub kwatery. Kogoś strasznego, skoro każda z bestii omijała namiot szerokim łukiem. Jak okrutnym trzeba być, aby przerazić takie potwory? I o co tu w ogóle mogło chodzić?
Ruch przy namiocie zwrócił uwagę całego obozu. Stwory w mgnieniu oka zaprzestały bójek i z lękiem spojrzały na ciemny namiot. Wszelkie hałasy ucichły i w obozie zapanowała złowróżbna cisza. Na swój sposób było to o wiele gorsze od poprzedniego zgiełku.
Kotka chciała się trochę podnieść, aby lepiej widzieć, co się dzieje, ale w tej chwili coś zdecydowanie przygniotło ją do ziemi. Koło ucha usłyszała cichy głos. Wszystko to tak ją zaskoczyło, iż nawet nie zareagowała. Czyżby ją odkryli? Co teraz...?
-Nie ruszaj się. ON wychodzi.
-Mi...
-Ciiiii....
Neko chciała się poruszyć, odezwać, ale jakaś ręka delikatnie, aczkolwiek stanowczo, opadła na jej pyszczek. No tak. W całym tym zamieszaniu zupełnie zapomniała, że jest kotem.
Zamiast skupić się na własnej nieciekawej sytuacji i niemocy, postanowiła skorzystać z nadarzającej się właśnie okazji i wrócić do obserwowania namiotu. Musiała się dowiedzieć, kto to jest ten ON. 
Rzeczywiście, z czeluści tkaniny wyłoniła się jakaś postać. Chociaż z powodu dużej odległości nie mogła dostrzec szczegółów, widziała, iż jest to mężczyzna. Miał on ciemne, dłuższe włosy i płaszcz, łudząco podobny do odzienia Blake'a. Materiał łopotał za swoim właścicielem, choć kotka była pewna, że w dolinie nie ma wiatru. Postać była wysoka, pełna dostojeństwa i dumy. Nieznajomy przechadzał się sprężystym, pewnym krokiem. Tłumy rozmaitych stworzeń rozstępowały się przed nim. Neko się nie dziwiła. Mężczyzna roztaczał wokół siebie nieprzyjemną i ciężką aurę. Nawet z tej odległości czuła się bardzo nieswojo. Może nawet lekko się...trzęsła?
Dziewczyna mimo ostrzeżeń i nawoływań instynktu, mimowolnie się poruszyła. Ruch był naprawdę nikły, szybko ponownie znieruchomiała. Zresztą i tak uwaga wszystkich była skupiona na czarnej postaci wodza. Nikt nie mógł tego zauważyć.
To, że nieznajomy się odwrócił musiało być więc zwykłym przypadkiem, prawda? Nawet jeśli przypadkiem patrzył dokładnie w kierunku Neko...
Kociooką zdjęła groza. Nadludzkim wysiłkiem powstrzymywała dreszcze przerażenia, które za wszelką cenę chciały nią wstrząsnąć. Nie było możliwym, aby ją widział, a jednak czuła na sobie wszystkowidzące spojrzenie. Nie mogła odwrócić wzroku. Dłonie mocniej przycisnęły ją do ziemi. Co dziwne, nie drżały. Nieważne kto to był, właśnie ratował jej życie. Jakim cudem mógł się nie bać w takiej chwili? Nie zdążyła zareagować, kiedy kamień z głośnym świstem przemknął tuż koło jej ucha, by następnie z dość obrzydliwym, choć cichym dźwiękiem ucichnąć gdzieś poza polem jej widzenia. Dopiero po chwili, gdy poczuła, jak z ręki jej wybawcy skapuje na nią jakaś ciepła kropla, zrozumiała co się stało. Żadne z nich się jednak nie poruszyło, nie wydało żadnego dźwięku. Tu chodziło o życie.
Nie widząc, ani nie słysząc żadnej reakcji, mężczyzna odwrócił się i poszedł w swoją stronę. Po chwili zauważyli, jak w niebo wzbija się grupa wywern. Co dziwne, jedna miała chyba jeźdźca.
Gdy stwory zniknęły za horyzontem, w obozie znów rozległy się ryki, skrzeki, oraz wiele innych odgłosów bestii. Znów było ,,normalnie".
Po dobrej chwili Neko znów usłyszała przy uchu ten sam szept. Przyjęła go nawet z ulgą.
-Teraz cicho i powoli się wycofujemy. Ostrożnie.
Dźwięki z doliny skutecznie zagłuszał ewentualne trzaski i szelesty, jednak na wszelki wypadek kotka wycofała się w pełnej ciszy i skupieniu. Nie wiedziała, kim był jej gość, ale na pewno wolała go od niewątpliwego przywódcy potworów.
Z ulgą opuściła soje stanowisko i pożegnała dolinę. Miała nadzieję, że nie spotka już czarnego mężczyzny, choć wiedziała, iż są to co najwyżej senne mrzonki. Instynkt mówił, że spotka go na pewno jeszcze nie raz. Ale teraz miała na głowie inne, naglące sprawy. Takie jak poznanie nowego przyjaciela.

***

Następny rozdział już prawie jest, muszę jeszcze tylko rozstrzygnąć pewien problem natury fabularnej...niestety, nie mogę się nawet nikogo poradzić xD No, ale jeśli ktoś tu jeszcze wchodzi to pozdrawiam i...wróciłam! Podziękujcie za to ładnie Yorimi ;D

Rozdział 14

14. żyj

Blake miał niejasne przeczucie, że leży na ziemi, ale niezbyt go to obchodziło. Było mu zimno, jednak jednocześnie gdzieś z jego wnętrza promieniowało kojące ciepło. Miał ochotę po prostu tak leżeć z zamkniętymi oczami, zasnąć i zapaść się w siebie, poddać temu przyjemnemu uczuciu. Zapomnieć o wszystkim, bez końca trwać w błogim letargu.
-...ake...
Jakiś głos natarczywie dobijał się do jego świadomości, wybijając ze snu. Gdzieś na samym dnie umysłu kołatała mu się myśl, że jest coś o czym zapomniał. Coś ważnego. Ale co? naprawdę chciał dowiedzieć się, co to mogło być, lecz umysłowy wysiłek zbytnio go rozbudzał. Wolał po prostu spać.
- Blake... się... pro...
Ktoś klęczał nad nim i bezlitośnie potrząsał za ramiona, rozpraszając cudowne ciepło. Chłopak na nowo uświadomił sobie, że leży na zimnej posadzce. Poczuł ból w lewym ramieniu. Nagle zapragnął otworzyć oczy, sprawdzić, kto tak usilnie domaga się jego nieszczęścia. Z trudem uniósł powieki.
- Otwórz oczy Blake! Błagam!
Białowłosy skupił wzrok i spojrzał z wyrzutem na pochyloną nad nim dziewczynę. Jak przez mgłę przypomniał sobie złote włosy i zielone oczy. Jej spiczaste uszy wydawały się kiedyś istotne. ale o co mogło chodzić?
- Och, Blake! Tak się cieszę!
Widząc znajome błękitne tęczówki elfka wybuchła radosnym śmiechem i zarzuciła mu ręce na szyję. Przez chwilę naprawdę bała się już o swojego przyjaciela. Ten zaś powoli otrząsał sięz ośpienia i przypominał sobie, co go spotkało.
- Tamara...?
W ciągu ostatnich dni został okłamany, oszukany i zaatakowany, Teraz widział zmarłą przyjaciółkę. To było już zbyt wiele jak na niego. Po policzku spłynęła mu łza, do której szybko dołączyła kolejna.
- Skoro tu jesteś, to czy ja w końcu umarłem?
Tamara ujęła w dłoń jego podbródek i uniosła zrozpaczoną twarz. Było jej szkoda, że musiał tak cierpieć. Nie mógł jednak się poddać, nawet jeśli będzie musiał znieść jeszcze więcej.
- Posłuchaj mnie. Wiem, że dużo ostatnio przeszedłeś, ale musisz wziąć się w garść. Nie możesz jeszcze umrzeć. Musisz odegrać swoją rolę w nadchodzących wydarzeniach. Nie wiem, o co dokładnie, na czym to ma polegać, ale to bardzo ważne.
Blake miał ochotę zawyć. Ma żyć dalej? Wziąć się w garść? Miał już dość wszystkiego i wszystkich. Nie miał po co żyć. Nie miał dla kogo wstać.
- Chcę po prostu zostać tu. Nie pójdę dalej. Nie posiadam już nic.
- Nadal masz wiele, choć o tym nie wiesz. Czeka cię jeszcze sporo cierpień, ale wiem, że dasz radę. Jesteś silny. Ochraniasz to, co jest dla ciebie ważne. Więc żyj Blake. Żyj!
- Jak?!
Postać Tamary powoli zaczynała się rozmywać. Chciał ją złapać, zatrzymać, ale ona stawała się mgłą.
 Tracił ją ponownie.
Jak mogła oczekiwać, że po tym wszystkim wstanie i pójdzie dalej? Co niby jeszcze ma? Dlaczego ma tak się trudzić, cierpieć, skoro i tak kiedyś umrze?
Przed oczami stanęły mu obrazy ojca, matki, Svettanti. Szacunek. Poświęcenie. Śmiech. Księżniczka nie ochroni miasta, ale może jemu uda się chociaż przez chwilę zapewnić mu spokój?
Powoli wstał i postąpił niepewny krok. Kolejny. Teraz szedł już raźno, pewnie. Chciał ochronić choć parę uśmiechów. Dać powód do dumy rodzicom. Zasłużyć na szacunek. Jeśli się podda, nie będzie mógł spojrzeć ojcu w twarz. Blake nie miał zamiaru prosić o wybaczenie. Ocali miasto za wszelką cenę.
W uszach białowłosego niczym echo nadal brzmiały słowa przyjaciółki.
- Żyj Blake. Żyj...
***
- Patrzcie no! Ożył! Luke! Choć no! Luke?
- Nie krzycz tak przy chorym. Słyszę.
Blake otworzył oczy i przez chwilę patrzył zdezorientowany na ciemne niebo i księżyc. Kiedy spadał, było chyba jeszcze wcześnie. Czyżby aż tyle spał?
Teraz jednak bardziej zainteresowały go dwie sylwetki pochylające się nad nim. Jedna do złudzenia przypominała wilka, druga lisa. A właściwie ich pyski, które nawiasem mówiąc, były ogromne. W dodatku rudy stwór się odezwał. Przemówił po ludzku. Co tu się działo?
Białowłosy usiłował przewrócić się na plecy, ale ból w lewym ramieniu skutecznie mu to uniemożliwił. Zaskoczony syknął, na co wilk wyszczerzył kły. Teraz chłopak był już naprawdę przerażony. Jak miał się bronić? Był ranny i wyczerpany. Jeśli go zaatakują...
- Odsuńcie siętrochę, straszycie go.
Głowy odsunęły się i pokazała się trzecia postać. Mężczyzna wydawał się znajomy, ale niebieskooki nie zastanowił się nad tym, skupiony na jego rozmiarze. Kolejna wielka postać.
No właśnie. Oni byli wielcy, czy może jakimś cudem on się skurczył?
Ogromna dłoń wsunęła się pod niego. Delikatnie unosząc. Mimo wszystkich wysiłków. jakie postać włożyła w tę czynność, ból eksplodował nową falą.
- Miaaaauuu!
Zaraz, zaraz. Miau?!
- Jaki słodziak!
Wielki paluch połaskotał go po miękkim brzuszku, a on odruchowo złapał go łapkami, czego zaraz pożałował. Zrobiło mu się słabo. Po części przez ból, a po części przez małe, puszyste łapki z pazurkami. Zerwał się na łapy i rozejrzał dookoła. Miał ogon. Dotknął główy i poczuł uszka.
- Czemu ja do cholery jestem kotem?! Miau?!
Mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony.
- Mnie się pytasz? A czym żeś chciał? Psem?
Blake spojrzał na szczerze rozbawioną twarz. Znowu odniósł wrażenie, że jest znajoma. Krótkie blond włosy, zmierzwione w artystycznym nieładzie. Niebieskie oczy. Parę zmarszczek świadczyło o przeżytych trudnościach. Serdeczny, miły głos. Lis zwrócił się nawet do niego Luke. Niemożliwe, a jednak chłopak podjął rozpaczliwą próbę.
- Tato?
***
Luke miał przeczucie. Kitsune zazwyczaj była mu całkowicie posłuszna i bez szemrania spełniała każde jego polecenie. Jednak wdawanie się w walkę z wywernami, choć mogli je ominąć zdawało jej się po prostu głupie. Blondyn był jednak nieubłagany. Dziewczyna wzruszyła więc ramionami i ruszyła do walki. Z potworami rozprawili się szybko, lecz nadal mogły przybyć kolejne. Miała ochotę jak najszybciej oddalić się od miejsca niebiezpieczeństwa. Niebieskooki jednak nadal zwlekał.
Luke sam nie miał pojęcia, o co chodzi, ale coś mu mówiło, że ma polanie jest coś, na co powinien zwrócić uwagę. Rozglądał się bezradnie dookoła, nie wiedząc, czego szukać, Przywołał Shiro, który spojrzał na niego mądrymi, błękitnymi oczami. Blondyn podrapał wilka za uchem
- Dobry Shiro. Szukaj.
Shiro zawył na potwierdzenie i ruszył, ale szybko poczuł znajomą woń. Była słaba, ale podobna do zapachu przyjaciela Kitsune. Podjął trop i niebawem ujrzał małe, białe stworzonko. Tknął je nosem. Ciche miauknięcie oznaczało, że jeszcze żyje, ale szkarłat na futerku dobitnie świadczył o ranie. Chyba poważnej.
Wilk zawył, wzywając swoich przyjaciół. Rosso i Luke przybiegli i także spojrzeli na małego kotka.
Mężczyźnie przypomniała się Diana. Może i to nie była ona, tego był pewny, ale nadal był ładny i podobny do jego ukochanej. Przypominał też mu o Blake'u. Chłopak był bezpieczny w Svettanti razem z matką i wiódł szczęśliwe życie. Na pewno.
Kitsune nie rozumiała, skąd nagły smutek na twarzy blondyna. Potrząsnęła swoją rudą grzywą i spojrzała na zwierzątko kolorowymi oczami. Jedno z nich było srebrne, drugie czerwone, oba z pionową źrenicą. Z tyłu wystawała jej puszysta, ruda kita - lisi ogon. Rosso buła Akagitsune - lisem i człowiekiem., Teraz z lekkim rozdrażnieniem patrzyła na kotka.
- No bardzo ładny, ale może już pójdziemy? Te potwory mogą wrócić.
- Bierzemy go.
-A po co nam on?!
Luke nie odpowiedział, tylko wziął na ręce stworzonko i delikatnie obejrzał ranę. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zrobił dla zwierzątka prowizoryczny opatrunek.
-Zazdrosna?
-Ty...! Ja go nie będę niańczyć!
Luke uśmiechnął się i ruszył w stronę lasu. Nie miał pojęcia dlaczego, ale mały kotek w jego dłoniach sprawiał mu wielką radość. Kitsune i jej śnieżny wilk, wierny towarzysz, dogonili starszego kolegę. Ten zaś wolną ręką pogładził między uszami przyjaciółkę, która przyjęła już postać lisa. Miała teraz biały brzuch i spód pyszczka. Jej łapy zdobiły czarne ,,skarpetki'', a końcówki uszu i puszystego ogona ozdobione były tym samym kolorem. Stanowiło ono kontrast z białym umaszczeniem Shiro, gdzieniegdzie przyprószonym szarością. Na czarnej obróżce zawieszonej na szyi lśnił niebieski kamień-prezent od Kitsune,  którą traktował jak matkę i opiekunkę. Między nimi wytworzyła się specyficzna więź. Jasne, polubił też blondyna, który do nich dołączył, ale bardziej był przywiązany do Rosso, to jej słuchał. Aria był częścią stada i lisiczka go słuchała. Była szczęśliwa, a to mu w pełni wystarczało.
Teraz mimo pozornego oburzenia czuł, że jest zadowolona. Więc było dobrze.
Niebieskooki uśmiechnął się. Miał przeczucie, iż tego dnia zyskał naprawdę wiele, choć nie miał pojęcia, co to było.
***
Luke patrzył na słodkiego malucha na swoich dłoniach i naprawdę nie wiedział, co się dzieje. Przed chwilą mały futrzak nazwał go ojcem. I ile pamiętał, miał tylko jedno dziecko. Ale przecież Blake nie był Gatto! A już na,pewno nie był gadającym kotkiem...
Kitsune ledwo powstrzymywała się od śmiechu. Puszysty zwierzaczek nazywający Luke'a tatą? To było wprost komiczne samo w sobie, a osłupienie na twarzy mężczyzny dopełniał obrazu.
Blondyn postanowił zaryzykować.
-Blake?
Sierściuch nie mógł uwierzyć własnym uszom. Ten człowiek wyglądał i brzmiał jak jego ojciec. Ale jakim cudem żył?
-Blake? Ale...czemu ty jesteś kotem?
-A czemu ty żyjesz?
-Czemu nie jesteś w mieście?!
-Dlaczego nie odezwałeś się, nie wróciłeś, nie dałeś znaku życia?!
Blake był teraz wściekły. Jego ojciec przeżył i nic nie powiedział. Nie dał żadnego znaku. Nie wrócił. Dlaczego?
Luke nie rozumiał, dlaczego jego syn opuścił miasto. Wiedział, że to niebezpieczne, czym to grozi. Ale opuścił miasto. I był kotem. Co my odbiło?
Ojciec i syn mierzyli się groźnym wzrokiem. Po chwili jednak roześmiali się i przytulili. W ich oczach błyszczały łzy. Na razie odsunęli od siebie wątpliwości i pytania. Po tylu latach byli znowu razem. Tylko to miało teraz znaczenie. Żyli.
***

18 sierpnia 2014

Poszukiwany, poszukiwana!!!

Poszukuję Ojca/Matki Chrzestnego/Chrzestnej dla tego oto osobnika. (Nie umiem wymyślać imion i nazwisk ;_;) Dopóki go nie ochrzczę, nie mogę napisać kolejnego rozdziału... Więc pomóżcie! T_T


Wiem, że talentu za grosz i przypomina dziewczynę, ale trudno...